Forum KATOLICKIE FORUM - Wirtualny klasztor PÓJDŹ ZA MNĄ ! Strona Główna KATOLICKIE FORUM - Wirtualny klasztor PÓJDŹ ZA MNĄ !
Forum mistyki Kościoła Katolickiego pw. św. Jana Pawła II : Pamiętaj pielgrzymie: "zawołasz, a Pan odpowie, wezwiesz pomocy, a On [rzeknie]: "OTO JESTEM!" (Iz 58,9).
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

"Nie krocz za mną "

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum KATOLICKIE FORUM - Wirtualny klasztor PÓJDŹ ZA MNĄ ! Strona Główna -> Cuda nawrócenia, świadectwa wiary, objawienia, orędzia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
uel
Dux Ducis unum inter multi
Dux Ducis unum inter multi



Dołączył: 07 Kwi 2019
Posty: 1211
Przeczytał: 25 tematów

Pomógł: 75 razy
Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Kraków/Raba Wyżna
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 23:40, 04 Mar 2020    Temat postu: "Nie krocz za mną "

Szczęść Boże .
Ostatnimi czasy ukończyłem słuchania audiobooka pamiętnika pt "Nie krocz za mną " . Kobieta młoda polka pod pseudonimem "rosemary" opisuje swoje trudne przejścia i konsekwencje z jakimi się zmagała z tego powodu że trzy pokolenia w jej rodzinie były to pokolenia okultystów a ona "odziedziczyła" pewien ciężar "obciążenie okultystyczne" na wskutek czego była tzw "medium" , w swoim życiu trafiała na dziwne osoby które nawet jej nie znając wcześniej wiedziały że ma przeszłość okultystyczną . Jest to przepiękne świadectwo jak Bóg nikogo nie zostawia i że nawet Bóg dociera do najbardziej zagubionych i pokrzywdzonych osób , pokrzywdzonych bo wychowanych w warunkach zdala od Booga .

Wszystkie części audiobooku dostępne na kanale ku Bogu , oto jedna z 17 części https://www.youtube.com/watch?v=spbvl6EpPLc


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez uel dnia Pon 12:08, 08 Mar 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
uel
Dux Ducis unum inter multi
Dux Ducis unum inter multi



Dołączył: 07 Kwi 2019
Posty: 1211
Przeczytał: 25 tematów

Pomógł: 75 razy
Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Kraków/Raba Wyżna
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 1:37, 08 Mar 2021    Temat postu:

Fragmenty:
"Osoba dająca świadectwo opisuje problem w perspektywie przodków, lecz także okoliczności nam współczesne. Ta perspektywa dodaje dodatkowego waloru książce, gdyż można ją traktować jako skróconą historię okultyzmu w Polsce, widzianą z perspektywy wiarygodnego świadka. Ukazywane są sylwetki zainicjowanych: pradziadek teozof, babcia spirytystka, dziadek mason, ojciec uwikłany w New Age. Choć New Age bywa niekiedy bagatelizowane, na przykładzie ojca autorki widzimy, że również oparte jest na inicjacjach. Człowiek ten zabiegał o pogańskie rytuały inicjacyjne w celu wzmocnienia darów paranormalnych dla uskutecznienia uprawianej przez niego medycyny okultystycznej. Zwiększało to ingerencję demoniczną w życie jego rodziny i miało swe dalekosiężne skutki niezależnie od tego, czy zawierany przez niego w ten sposób pakt ze złymi, mocami był świadomy czy nieświadomy i że cierpiąca duchowo rodzina żyła w wielkim fizycznym oddaleniu od niego. Mógł nawet nie być w pełni świadomy konsekwencji swoich czynów, bagatelizować je, skupiając się jedynie na potrzebnych mu do uprawiania paramedycyny konkretnych korzyściach. Jego sytuacja ilustruje nam teologiczną prawidłowość, że w okultyzmie nie zawsze mówi się o szatanie, natomiast bardzo często przez praktykowanie okultyzmu natrafia się - przeważnie zupełnie nieoczekiwanie - na złe duchy. To nie zawsze wiara w szatana prowadzi do zainteresowania okultyzmem, ale zainteresowanie okultyzmem prowadzi do zupełnie nieoczekiwanego, niechcianego, czy nawet unikanego kontaktu z szatanem. Według badającego te zagadnienia pastora ewangelickiego Kurta E. Kocha „jest możliwe, by osoba, która zajmowała się okultyzmem, nieświadomie dokonała kontraktu z siłami ciemności. Kontrakt taki musi zostać przerwany". Owo trudne dla nas do pojęcia działanie skutków inicjacji, mianowicie to, że nieświadomość, czy niepełna świadomość osoby, nie umniejsza niszczących skutków, uderzających także w rodziny, znajduje potwierdzenie w praktyce duszpasterskiej. Praktyka Kościoła, nie tylko w tym świadectwie, dowodzi, że również zabiegi okultystyczne wykonywane na nieświadomym dziecku powodują wyżej wspomnianą kontrinicjację wraz ze wszystkimi jej groźnymi skutkami. Taki mechanizm może pojawiać się nie tylko przy praktykach wymienianych w świadectwie, związanych z amuletami, hipnozą, niektórymi „technikami umysłowymi" czy holistyczną „pracą z energiami" (nie jest to oczywiście pełna lista zagrożeń). Współcześnie istnieje i nadal jest tworzonych wiele mutacji technik i różnie są one nazywane, ich związek z okultyzmem można jednak precyzyjnie wykazywać (przekracza to wszakże założenie tego wstępu, niemniej temat ten posiada już obecnie szeroką literaturę, także w języku polskim). Pomimo z pozoru niewinnej formy tych technik, mają w nich miejsce skuteczne „umowne pakty oparte na znakach" zawierane z demonami. Jak pisze św. Tomasz z Akwinu: „W ten sposób duchy nieczyste i kłamliwe starają się o pozyskanie od ludzi czci należnej Bogu i przywłaszczają sobie te rzeczy, które przynależą Bogu, i w ten sposób chcą, aby oszukani ludzie czcili je tak, jak czci się Boga" (Św. Tomasz, De sortibus, 4). Opinie wielu chrześcijańskich badaczy na temat poruszanego w książce problemu są radykalne. Na przykład dla Arnauda de Lassusa okultyzm jest „religią szatana", zaś dla Gabriele Amortha jest on „właściwą religią szatana, która przeciwstawia się prawdziwemu Bogu i prawdziwej religii, a przede wszystkim samemu człowiekowi"

Według Kurta E. Kocha „prawie wszystko, co jest związane z magią, łącznie z formami, jakie ona przyjęła, oraz związanymi z nią zwyczajami, robi wrażenie, że jest to religia diabła. Usiłuje ona wszędzie kopiować świat wiary taki, jaki jest objawiony w Biblii". Pod takimi warunkami okultyzm jest instrumentem sił demonicznych, który służy zniszczeniu człowieka - jego ciała i duszy oraz odcięciu go od Boga. Z okultyzmem (propagowanym najczęściej jako „biała magia", to znaczy rzecz pozornie służąca człowiekowi, lecząca) często łączy się „magia czarna", a więc szkodzenie i zabijanie za pomocą magii. Motyw ten, nazywany przez katolickich teologów „maleficium", jest również obecny w tym świadectwie. Mówiąc językiem teologii, mamy tu najpoważniejsze grzechy przeciwko pierwszemu przykazaniu, zaś językiem filozofii czy religioznawstwa - że nastąpiła „manipulacja sacrum".

PRZYCZYNY OTRZYMYWANIA ZDOLNOŚCI MEDIUMICZNYCH Poprzez stany medialne realizuje się poznanie pozazmysłowe, przekraczające pięć zmysłów (dotyku, wzroku, słuchu, węchu i smaku), a także działanie rozumu. Według św. Tomasza z Akwinu takie poznanie jest właściwe aniołom; zachowują je także aniołowie upadli, którzy najprawdopodobniej powodując swoim kuszeniem występowanie poznania pozazmysłowego usiłują czynić zamęt, powodować fascynację, rozbudzać wolę mocy i pychę. Odkrywanie w sobie cech medialnych jest etapem, który następuje po wspomnianej kontrinicjacji. Niewątpliwie drogą do mediumizmu jest także dziedziczenie. Na ten temat m.in. pisze cieszący się wielkim autorytetem egzorcysta katolicki o. Francesco Bamonte, od roku 2012 przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia Egzorcystów: „Niektórzy są przekonani, że nigdy w życiu nie mieli nic wspólnego ze spirytyzmem ani nie byli wciągnięci w praktyki okultystyczne lub ezoteryczne. (...) Inni zaś z przerażeniem, spontanicznie i w ukryciu, od najmłodszych lat przeżywają tego typu doświadczenia i chętnie by się ich pozbyli. Cóż mogę powiedzieć tym braciom? Jakie mogą być tego przyczyny? Jedna z przyczyn może leżeć w żyjących lub umarłych już członkach rodziny, którzy zostali wciągnięci w praktyki okultystyczne" (Francesco Bamonte, Skażenie spirytyzmem, Kraków 2005, s. 144). Według pastora Kurta E. Kocha, który spisał i porównał ponad 20 000 przypadków zniewoleń demonicznych, istnieją cztery przyczyny otrzymywania zdolności medialnych: 1° dziedziczenie - dzieci, wnuki lub prawnuki mogą dziedziczyć zdolności medialne; w przypadku nawrócenia jednego z potomków zdolności te znikają, ale nie zawsze; w połowie przypadków można pozostawać medium, nie wiedząc o tym; po odkryciu jednak tego faktu i nawróceniu można się szybko uwolnić od tej medialności; 2° nabycie - może dokonać się przez uzdrowienie magiczne („U wszystkich ludzi, którzy zostali w ten sposób uzdrowieni, występuje zablokowanie wiary Są oni we władzy spirytyzmu. Jest to szczególnie tragiczne w przypadku tych setek księży, którzy korzystali z tej wątpliwej pomocy"); 3° przeniesienie - może dokonać się przez kontakt cielesny, jak np. wzięcie za rękę przez różdżkarza lub dotyk; można jednak tego uniknąć, nie pozwalając na to lub blokując medialne moce za pomocą modlitwy; 4° okultystyczne eksperymenty - chodzi o spirytystyczne lub magiczne eksperymenty polecane m.in. pod płaszczykiem parapsychologii, a nawet psychologii, w celach neutralnych lub dobrych. Szkodliwość działania, zarówno na posługujących się okultyzmem, jak i ich klientów, jest trudna do zweryfikowania w sposób natychmiastowy, co sprawia wielkie trudności w działaniu apostolskim i duszpasterskim. Z reguły tacy ludzie, jeżeli nie stanie się im nic przykrego, bezpośrednio po okultystycznym akcie gotowi są uważać, że nic złego nie nastąpiło, ponieważ nie biorą pod uwagę przebiegłości złego ducha ani długofalowości jego działania

Zastanawiałam się nieraz, jak mój pradziadek postrzegał swoją narodowość. Czy rzeczywiście uważał, że był Niemcem, czy po prostu skłamał? Widzę to tak, że w sensie kulturowym on na pewno Polakiem już nie był, być może bardziej był Niemcem, a najprawdopodobniej czuł się „międzynarodówką", chcącą tworzyć świat bez podziałów. Byłoby naiwnością sądzić, że to robotnicy wymyślili rewolucję - to pradziadek z „kolegami" ją wymyślił. Prababcia, która żyła wyjątkowo długo i widziała, co złego robią w Polsce komuniści, miała bardzo duży sentyment do osoby Lenina i jego pierwotnych planów. Twierdziła, że „Lenin był porządny człowiek, tylko go opętali bolszewicy". Wspominała, że tuż przed rewolucją kolportowano w jej środowisku jego fotografię - siedział w fotelu okrytym białym pokrowcem. Środowisko pradziadka wiedziało nieco wcześniej, że wybuchnie rewolucja, jednakże miało opory w całkowitym zaufaniu tej idei z obawy, iż zamieszki zniszczą dorobek kulturowy. Te zdjęcia miały ich uspokajać, że oto wysłany został wizualny sygnał dla rewolucjonistów, jak należy traktować zabytki, żeby „to, co najważniejsze" - tzn. sztuka, ocalała. Wierzono, że Lenin osobiście sprawi, iż lud kulturę uszanuje. Z czasem okazało się to oczywiście kłamstwem, ale pamięć o dobrej - w ich mniemaniu - idei, którą tworzyli razem z tym człowiekiem, była ogromnie silna. Miało wyniknąć z niej coś nowego, dobrego, budującego „nowego człowieka", tylko w realizacji nie wyszło... Mocny moment refleksji dotknął prababcię, kiedy spojrzała z okna salonu na Newę i pomyślała, że spławiają bale drewna w dół rzeki - a to było kilkadziesiąt ciał zamordowanych prawosławnych mnichów, wrzuconych do rzeki... Sentyment do rewolucji istniał nie tylko w jednej gałęzi mojej rodziny. Zachowało się zdjęcie, na którym młodzi wujowie pozują u drogiego fotografa w strojach robotników, natomiast z tyłu fotografii jest oświadczenie dla znajomych, pisane po francusku, że zamierzają wspierać lud w jego słusznych dążeniach. Na szczęście zaingerował ktoś przytomniejszy odpisując im, aby się mieli na baczności, bowiem rewolucjoniści użyli ich tylko jako narzędzie do tworzenia idei, lecz teraz zaczynają wszystkich mordować. Wymienił, kto z ich wspólnych znajomych został już podstępnie zabity i że w związku z tym muszą natychmiast uciekać - dostaną na to trochę pieniędzy i bilety do Wiednia.

Inny mój wuj został jeszcze przed rewolucją zabity na stokach Cytadeli za wspieranie spisku robotników i własnoręczne zabójstwo kogoś walczącego z proletariatem. Książki historyczne wydawane w PRL uważają go za bardzo ważną postać, objaśniając, że mord ten był jakby fundamentem ruchu robotniczego w Polsce. Zaliczają mu również na plus, że przed egzekucją odmówił spotkania z duchownym. Osądzeni razem z nim prości robotnicy przyjęli sakramenty, a on „odważnie" je odrzucił, w dodatku głośno protestując i obrażając księdza. Podsumuję te zagadnienia stwierdzeniem, że mojej rodziny dotyczy zjawisko historyczne (którego profesjonalnego opisu nie znalazłam w literaturze), a więc poszukiwania duchowej i społecznej tożsamości inteligencji przełomu wieków XIX i XX. Etap ten szybko zostanie rozpoznany jako zły, jeżeli chodzi o stosunek do komunizmu, ale w pewnym sensie nadal jest otwarty w warstwie głębszej, duchowej. Moje opowiadanie koncentruje się na żywych skutkach inicjacji lucyferycznej, jaką przeprowadzono przeszło sto lat temu.

DRUGA INICJACJA - PIŁSUDCZYCY Spójna i wyraźna idea, której brakowało moim przodkom, przyszła razem z postacią Józefa Piłsudskiego. Odtąd uważaliśmy się jednoznacznie za Polaków i zamieszkaliśmy w Warszawie. Babcia wyszła za mąż za jednego z twórców kultury, pochodzącego ze starej rodziny ze Żmudzi, która dla odróżnienia od szlachty polskiej w herbie zachowała sprzed chrztu Litwy znak pogańskiego bożka Perkuna. On swoją litewskość szanował, była elementem jego wizerunku artystycznego, choć pracował nad polskim stylem narodowym. Nie był znowu jakimś bardzo znanym twórcą, raczej organizował życie artystyczne i tworzył projekt nowej estetyki i propagandy - ważnej sprężyny scalania państwa po rozbiorach. Nastąpił czas budowania odradzającej się Rzeczypospolitej, której ważnym elementem spajającym były kulturowe elementy katolicyzmu - jest on popularnym tematem prac środowiska twórców, w którym działał. Dziś nazywa się ich często „artystami państwowotwórczymi". W młodości walczyli razem z Piłsudskim, a kiedy już wolność została odzyskana, otrzymali od niego możliwość walki na polu estetycznej propagandy. Tworzyli system znaków pobudzających uczucia patriotyczne, uczyli historii Polski poprzez sztukę, promowali motywy sztuki ludowej. W budynkach użyteczności publicznej umieszczano wielkie malowidła opowiadające o narodzie polskim, a na placach wznoszono pomniki, budowano nowe kościoły. W twórczości dziadka często pojawia się motyw przydrożnej kapliczki jako symbolu czegoś swoiście polskiego, surowego, ludowego (wiejska kapliczka wraz z rzeźbą stanowi zresztą w sztuce tego środowiska jeden z symboli polskości). Jeżeli chodzi o wyznaniowość, to reprezentanci owego środowiska byli z pewnością dosyć dziwni.

W przedwojennej Polsce nie można było wziąć rozwodu cywilnego, gdyż po prostu nie było ślubów cywilnych - ślub był związany z wyznaniem. Dziadek z miłości do babci zostawił swoją pierwszą żonę, piegowatą baronównę, z którą miał ślub katolicki, i żeby móc się powtórnie ożenić z katoliczką, przeszedł na protestantyzm, co automatycznie kasowało w świetle prawa kanonicznego wszelkie przyjęte przez niego sakramenty - w ten sposób stał się kawalerem. Była to ówcześnie podobno dosyć popularna droga rozwodu. W różnych akcjach propagandowych środowisko Józefa Piłsudskiego odwoływało się do wiary, ale prawdą też było, że wraz ze stanowiskami rządowymi szło także wejście w masonerię. W moim domu jeszcze niedawno posiadaliśmy przedwojenne zdjęcie, o którym babcia mówiła, że przedstawia nie rodzinę, a członków loży. Oglądając je trudno było cokolwiek powiedzieć, na oko wyglądało dość zwyczajnie - przy ogrodowym stole siedzą uśmiechnięci panowie... Jednakże babcia zapewne wiedziała, co mówi. Ważnym rodzajem rozrywki były seanse spirytystyczne. Medium uważanym za najsilniejsze w przedwojennej Warszawie był Stefan Ossowiecki - w tym przypadku wspomnienia rodzinne zazębiają się z badaniami historycznymi nad tą postacią i nad zainteresowaniami środowiska Marszałka. (Stefan Ossowiecki (1877-1944): jeden z najsłynniejszych polskich jasnowidzów okresu międzywojnia, którego warszawskie seanse cieszyły się ogromną popularnością i były wydarzeniami towarzyskimi. Zdolności Ossowieckiego miały rozwijać się stopniowo, m.in. mając czternaście lat zaczął zauważać u siebie telepatyczne odbieranie myśli, z kolei w czasie studiów ujawniły się zdolności jasnowidzenia i telekinezy. Rzekomo miał przewidzieć własną śmierć (zginął w wyniku egzekucji w powstaniu warszawskim). Napisał książkę Świat mego ducha i wizje przyszłości (1933) przyp. red.) Bywanie na seansach było w modzie, więc i babcia chodziła tam wraz z dziadkiem, zaciekawiona jak wszyscy, jednakże nie dowierzała do końca w to, co tam się działo. Była gorąco namawiana przez samego Ossowieckiego do eksperymentowania w sposób głębszy niż inne osoby.
...

Wojna i okupacja hitlerowska były następnym wstrząsem i następną utratą. W państwie podziemnym mediumizm nabrał bardzo konkretnego praktycznego znaczenia. Środowisko, które już wówczas nie miało wiary w chrześcijańskim tego słowa znaczeniu, szukało odpowiedzi na ważne egzystencjalne pytania, poszukiwało głębi. Całkiem niedawno kuzyni opowiadali mi, jak w podziemiach bombardowanej Warszawy ciągle wywoływano duchy. W każdym kąciku schronów siedziały osoby przy stolikach, na których leżały talerzyki. Łączono ręce i wypytywano: „Duchu, powiedz, czy ten zaginiony żyje?", „Duchu, powiedz, czy można tamtędy bezpiecznie przejść?", „Duchu, powiedz, czy będzie bombardowanie?" itp. i niejednokrotnie uzyskiwano trafne odpowiedzi. Nie każdy, kto wywoływał duchy, uzyskiwał tak samo dobre efekty. Pradziadek podobno nie siadał do stolików i nie potrzebował żadnych przygotowań. Kilka osób opowiadało mi, że pamiętają go jako kogoś, kto miał trafne wiadomości o zmarłych. Spotykał ich spontanicznie, bez potrzeby jakichkolwiek rytuałów wstępnych czy wysiłku, mijał na ulicy jak przechodniów czy widział za oknem. Wtrącał się niekiedy z taką wiadomością w rozmowę, kiedy zastanawiano się, czy ktoś żyje czy nie, mówiąc na przykład: „Nie żyje, bo go widziałem, jak szedł". Nie opowiadał o tym szerzej, nie popisywał się, dawał jednak ze spokojem tego typu praktyczne uwagi. Kiedy go pytano: „Skąd wiesz?", „Jak to go widziałeś?!", odpowiadał: „Widziałem, bo jestem medium. Od czasu, kiedy to rozgrzebałem na Syberii tak mam". Nie potrzebował stolika ani talerzyka, nie miał wpływu na to, że widział, nie wchodził w żaden dziwny stan, ażeby zobaczyć. W końcu nastąpił taki moment podczas okupacji, że babcia się przełamała i sama zwróciła do Ossowieckiego o pomoc, gdyż zgubiła klucze do sejfu, w którym były ważne dokumenty AK i wiele bardzo istotnych spraw zależało od natychmiastowego znalezienia tych kluczy. Ossowiecki bardzo się ucieszył, że przyszła i zaproponował jej specjalny sposób szukania. Powiedział: „Niech pani koło mnie usiądzie i tym razem to nie ja będę miał wizję, tylko pani sama zobaczy". I rzeczywiście, zobaczyła moment, w którym wysiadała z taksówki a klucze wypadły jej z torebki. Krzyknęła „wiem" i szybko udała się w to miejsce - klucze leżały w taki sposób, jak je zobaczyła. Moment zwrócenia się do Ossowieckiego był tym, czego nie chciał pradziadek. To „coś" zostało „odgrzebane". O ile wcześniej jej cechy mediumiczne były przypuszczeniem, przewidywaniem, to wówczas została przerwana tama dla różnego rodzaju przedziwnych zdarzeń, które kierowały jej niektórymi - w jej mniemaniu dobrymi, bo praktycznymi - działaniami. Skoro to było praktyczne, to było dobre - służyło ludziom, pomagało państwu podziemnemu...Zastanawiające jest, jaki był stosunek tych ludzi do tego, co robili. Jedna z teorii krytykujących spirytyzm głosi, że media są oszustami udającymi w celu wyłudzenia pieniędzy lub dla zabawy i że w związku z tym jest to złe moralnie, gdyż jest kłamstwem. Chrześcijańscy apologeci często używają określenia: „zabawa ze stolikami", ganiąc to jako coś pustego, bzdurę, którą czynią dzieci.

Teorie te są jednak za słabe na doświadczenia, które opisuję. Nic, o czym wspominam, nie było robione dla pieniędzy, a sprawy, których to dotyczyło, były bardzo poważne, bowiem dotyczyły życia i śmierci i są faktami z historii wojny. Nie widać w tym zatem nic zabawnego. Nie był to również element psychomanipulacji żadnej sekty, gdyż nie byli to ludzie angażujący się religijnie w cokolwiek. Jakaś ideologia motywowała przedrewolucyjne środowisko pradziadka, ale już później, kiedy praktycznie doświadczano spotkań z przynoszącymi wiadomości duchami, nie wspominał on o żadnych teoriach, ani religijnych ani naukowych. Nie było to też kwestią nastroju, jaki mógłby się wytwarzać w grupce spsychomanipulowanych i rozemocjonowanych uczestników seansu, bo nie było żadnego seansu. Była po prostu od razu trafna, nieuzyskiwalna w racjonalny sposób wiadomość. Błędem jest też uważać, że medium musi wchodzić w trans, w którego cechach miałby być klucz do odpowiedzi, czym jest mediumizm. Nikt nie był w żadnym stanie transu; to byli aktywni, weseli i umysłowo trzeźwi ludzie. Obserwatorzy z zewnątrz mogli jedynie zauważyć lekki agnostycyzm, czy żartobliwy antyklerykalizm, również pewien dystans do tradycji w ogóle, także tej własnej, ściśle historycznej. Ludzie ci łamali tabu rodzinne, religijne. Kobiety chętnie chodziły w spodniach, obcinały krótko włosy, malowały się, publicznie upijały. Eksperymentowano z narkotykami. To była, jak wówczas określano, „awangarda", a dzisiaj powiedzielibyśmy - „laicyzacja". Nie mówię tu o jakichś rodzinnych tajemnicach, oni byli z tego dumni, taka była ich nowa tożsamość. Chodzili do kościoła bardzo rzadko - już pradziadek przed rewolucją nie chodził (okłamywał dzieci, że chodził na pierwszą poranną mszę, kiedy jeszcze spały. Długo mu wierzyły, ale z czasem się zorientowały, że udawał, bo mówił to będąc jeszcze ubranym w szlafrok i nieogolony).

...


Jedynie na noc z konieczności wracałam do mieszkania mojej opiekunki. Jeżeli nie oszalałam przez te dni, to tylko dzięki temu, że mogłam modlić się i przebywać w tym kościele. Będąc w nim odczuwałam też różnice w obyczajowości w Kościele w Polsce i w USA. Pamiętałam, że w Stanach jest zwyczaj przyjmowania Komunii świętej na rękę a następnie zamaczania jej w winie, które podaje osoba towarzysząca kapłanowi. Pewnego dnia, modląc się, zapomniałam jednak o tym i przyjęłam Komunię do ust. Kielich był wąski i głęboki a osoba podająca mi go do wypicia była skrępowana tą niezręczną sytuacją. Zestresowałam się i wydawało mi się, że strasznie długo czekam, aż kropla spłynie mi do ust. Wtedy poczułam, czy może nawet usłyszałam, że ktoś obok strasznie ze mnie drwi. Ujrzałam ciemną postać, która nie była człowiekiem. Stała niedaleko. Podczas modlitwy dziękczynnej już tego nie widziałam, jednakże byłam bardzo zdenerwowana. Zjawa znana mi z dzieciństwa i wakacji znów była ze mną, w zupełnie innym miejscu niż dom... Pomyślałam, że trzeba wracać do Polski. Na miejscu zawsze prościej będzie znaleźć psychiatrę czy też księdza, z którymi łatwiej będzie się porozumieć.



ROZEZNAWANIE MOJE ZMAGANIA Z KSIĘDZEM KLIMUSZKĄ Biorę pod uwagę, że opowiedzianą przeze mnie historię wiele osób z różnych przyczyn może uznać za niewiarygodną. Podejmuję to ryzyko. Taka jest specyfika tego świadectwa - wszystko to opisuję z głębi mojej duszy i pamięci i traktuję bardzo poważnie, z największą uwagą, a ktoś ma prawo wzruszyć ramionami i nie uwierzyć. Niech jednak osoba taka spróbuje się zastanowić, czemu w istocie nie dowierza? Czy temu, że mediumizm jest poważnym tematem w historii idei i że są na świecie realnie i istniejące środowiska spirytystów a systemy władzy badają te sprawy i są zainteresowane doskonaleniem swoich służb? Czy też nie dowierza temu, że chciano, aby szczera polska katoliczka ingerowała w system popularyzacji medycyny holistycznej i praktyki mediumizmu, tak aby usługi pseudomedyczne i kulturę związaną z tymi tematami móc lepiej sprzedawać chrześcijanom na całym świecie? Czyż bowiem nie istnieją środowiska chrześcijan odmawiających zabiegów medycyny holistycznej i że nie istnieje rynkowa potrzeba ciągłego ich przekonywania? Niestety, w historii Kościoła w Polsce działała postać jeszcze bardziej przekonująca ode mnie i jeszcze bardziej wzruszająca. Był nią ślubujący ubóstwo prosty franciszkanin, ks. Czesław Klimuszko, który się na podobną propozycję zgodził. W licznych popularnych publikacjach nazywany jest „medium" i „jasnowidzem". Jego osoba, tak jak i jego czyny oraz zdolności, nadal cieszą się dużym zainteresowaniem i są propagowane. Mój życiowy problem przez te kilkanaście lat walki o wyzwolę nie stanowi to, że kiedy ja lub też ktoś z mojej rodziny mówimy, iż mamy coś wspólnego z „mediumizmem" i „jasnowidzeniem", to w większości przypadków słyszymy: „Ach, to jak ksiądz Klimuszko" - i tu osoba taka rozpływa się w zachwycie, że mogą być takie zdolności. Ten człowiek spowodował zmianę i utrwalenie sympatii dla określeń „mediumizm" i „jasnowidzenie" na poziomie leksykalnym. Ludzie, zamiast reagować poprawnie - że „jest to zakazany przez Kościół w konkretnych dokumentach paskudny przejaw grzechu przeciwko pierwszemu przykazaniu", reagują pozytywnie („to chwalebna czynność katolickiego księdza Klimuszko"). Osoba taka zazwyczaj nie ma głębokiej wiedzy na ten temat, a jeśli nawet ją ma, to z zamkniętego kręgu lektur.

Zatrzymuje się zwykle na samym zastanawianiu się, czy możliwe jest widzenie ludzkiej aury, odczytywanie wiadomości ze zdjęć, rozpoznawanie ukrytej rzeczywistości dotykiem, znajomość rzeczy odległych, przyszłości, widzieć pod ziemią i tak dalej. Odpowiadam jako byłe medium z rodziny doświadczonych mediów - oczywiście, że jest to możliwe. Ja to miałam. Z ręką na sercu oświadczam, że wszystkie wyżej wymienione zdolności były moim udziałem. W Polsce w powszechnym rozumowaniu panuje jednak opinia, że skoro jest to możliwe i skoro miał to kiedyś katolicki ksiądz, to musi to być dobre, nawet święte, i dlatego warte jest naśladowania przez każdego, kto czuje w sobie choćby szczyptę takich zdolności. Istnieją oczywiście pewne wysepki środowisk uświadomionych w tych sprawach. Są one jednak nadal stosunkowo niewielkie, choć i tak sytuacja pod tym względem jest dziś nieporównanie lepsza od tej, jaka miała miejsce kilkanaście lat temu, w czasie, gdy szukałam na te pytania odpowiedzi. Dlatego też to, co - poza Bożą ochroną - mnie uratowało, to czujna obserwacja własnego sumienia i przestroga pradziadka, cierpiącego złe skutki na samym sobie. Na temat i Klimuszki panuje taka opinia, że był to skromny zakonnik który działał spontanicznie. Tymczasem pozostały wspomnienia o tym, jak choćby popisywał się swoimi zdolnościami na amerykańskich targach ezoterycznych i to w towarzystwie znanych z nazwiska osób, które zajmowały się New Age choćby Lech Emfazy Stefański – (1928-2010)pisarz, publicysta, reżyser, autor i współautor książek z dziedziny parapsychologii i zjawisk paranormalnych, współzałożyciel zarejestrowanego w 1995 roku związku wyznaniowego - Rodzimego Kościoła Polskiego a także współtwórca i aktywny działacz m.in. Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego - przyp. red. To, co bezspornie uznano u mnie za sygnał obecności dziedzictwa okultystycznego, czyli na przykład rozpoznawanie dotykiem przeznaczenia lekarstw, jest wspominane w każdej publikacji o ks. Klimuszce. On to potrafił i było to niby coś dobrego... Zatem - spytam prowokacyjnie - czy słusznie zrobiłam, że uciekłam z USA? Może ich propozycja była dobra, skoro była propozycją jak dla księdza...? Zapewniano mnie tam, jak już pisałam, że najważniejsze jest, abym miała pewność, iż nie chcą czegoś niezgodnego z moją wiarą. Bo mają zaprzyjaźnionych ze sobą księży i będę z nimi współpracowała („A jak coś robi ksiądz to jest dobre, prawda? Nie powiesz, że to jest złe?"). Klimaty panujące wokół ks. Klimuszki może nieco naświetli cytat ze wspomnień Mariana Wasilewskiego (Moje spotkanie z ojcem Czesławem Klimuszki/, „Nieznany Świat", nr 6/2003): Zaczęło się od horoskopu, który sporządził mi astrolog, Roman Szuter. Podczas jednej z naszych rozmów wspomniałem, że latem 1975 roku chciałbym pojechać na II Światowy Kongres Psychotroniki do Monte Carlo. Już pierwszego dnia imprezy spotkałem kilka znajomych osób z Polski, a wśród nich Lecha Emfazego Stefańskiego, który przedstawił mnie ojcu Czesławowi Klimuszce (przedtem znałem go tylko z jednego odczytu). Zakonnikiem opiekowała się Wanda Konarzewska, która pomagała mu także w redagowaniu książek. Odtąd trzymaliśmy się razem. Obrady Kongresu odbywały się w różnych sekcjach; wspólne posiedzenia zorganizowano tylko pierwszego i ostatniego dnia. Wybraliśmy dwie sekcje: fizyczną i medyczną. Podczas dyskusji w ramach sekcji fizycznej ojciec Klimuszko wyraźnie się nudził. W pewnej chwili wyszedł i długo nie wracał. Nieco zaniepokojony zajrzałem do holu i zobaczyłem, że siedzi przy stole z Lechem E. Stefańskim, pełniącym rolę tłumacza. Otoczony grupką obcokrajowców najwyraźniej czuł się w swoim żywiole. Trafiłem na moment, gdy dwaj sceptycznie uśmiechnięci Anglicy podawali własne zdjęcia chcąc dowiedzieć się czegoś o sobie. Ojciec Klimuszko, zanim obejrzał fotografie, zapytał jednego z nich: - Jaki to metal nosi pan w lewej nodze? - A pan - zwrócił się do drugiego - po powrocie do domu niech niezwłocznie pójdzie do dentysty. Jeszcze pan nie czuje silnego bólu, ale lewa górna trójka jest w bardzo złym stanie. Trzeba było widzieć zdumione twarze obu mężczyzn. W międzyczasie z windy wysiadł potężny, łysawy brodacz kierując się w naszą stronę. Jak się okazało, był to pan Christopher Hind z Waszyngtonu, badacz i autor kilku książek z dziedziny radiestezji. Oczywiście także on chciał usłyszeć coś o sobie. I usłyszał. - Pan nie przyjechał sam, lecz z kobietą, która nieskutecznie zabiega o pana względy, a na razie jest tylko pana gosposią. Trafił w dziesiątkę. W rewanżu zostaliśmy zaproszeni do restauracji na kolację.

W jej trakcie ktoś wpadł na pomysł, by wspólnie wstąpić do kasyna. Ponieważ wizyta w kasynie w towarzystwie autentycznego jasnowidza wydawała się niebywałą gratką, propozycja została zaakceptowana. Po oddaniu aparatów fotograficznych do depozytu znaleźliśmy się w olbrzymiej sali z zielonymi obiciami, w kto rej było kilka wielkich stołów, a przy każdym z nich sześciu krupierów i oczywiście gracze. Rozbawiony o. Klimuszko powiedział. - Może bym tą kulką mógł pokierować, Wandeczko, postaw na czerwone. Nie mając czasu na wykupienie żetonu Wanda Konarzewska rzuciła na czerwone pole 10 franków i wygrała. Ja nie grałem, gdyż już wcześniej spłukałem się z przeznaczonych na ten cel pieniędzy (mimo że postępując zgodnie z zaleceniami p. Romana zarobiłem w pewnym momencie ponad cztery tysiące franków, później mim poniosło i wszystko przepadło). Po chwili o. Klimuszko odezwał się ponownie: - Wandeczko, jeszcze raz na czerwone - zadysponował. Dziennikarka rzuciła wygrany poprzednio żeton i znów wygrała. Osoba o. Klimuszki jak i jego wpływ na poglądy Polaków wymagają podjęcia bardziej uważnych i specjalistycznych badań. Ich ocena nie należy do mnie, ufam jednak, że takie badania i oceny kiedyś nastąpią. Obecnie, w trakcie pracy nad tą książką, docierały już do mnie głosy krytyczne na temat działalności i uzdolnień o. Klimuszki, ale nadal nie są one głośnym, jasnym stanowiskiem Kościoła. To, co mogłam zrobić i zrobiłam, to kierowanie się własnym sumieniem i własnym doświadczeniem. Zdecydowanie nie chciałam zostać „drugim księdzem Klimuszką" - odbieram go jako osobę tkwiącą w bardzo wielkim błędzie. Być może było tak, że szatan oszczędził jemu i jego środowisku odczuwania negatywnych skutków własnego postępowania, ponieważ potrzebne to było do wprowadzenia w błąd wielkiej rzeszy osób...



"Po pewnym czasie, który był etapem pociechy i poczucia zrozumienia, urwał mi się kontakt z ks. Posackim. Należy w tym miejscu delikatnie wspomnieć o tym, iż historia polskich środowisk apologetycznych zatacza pewien łuk. O ile zaraz po ich zaczątku, którym niewątpliwie był przyjazd o. Posackiego do Polski, nastąpił wzlot i zawiązanie się środowiska świeckich apologetów, o tyle po roku, dwóch szatan uderzył w nie na różny sposób i na pewien czas niewiele z niego zostało. Jeden z założycieli centrów informacji o sektach wystąpił z zakonu, złożył swój habit w kostkę i położył go na ołtarzu samemu stając się okultystą, śp. Jarka Olszewskiego, apologetę astrologii, paraliżowało, natomiast demaskujący kłamstwa różdżkarstwa Przemek Kiszkowski oślepł. Ojciec Posacki mówił: „Przemek i Jarek byli jak gdyby kolumnami, na których miał się opierać pałac New Age w Polsce. Jarek od astrologii, Przemek od radiestezji, a ty miałaś być od mediumizmu. Oni niczym rozwalone przez Samsona kolumny naruszyli ten pałac, ale zawalił się on na nich". Dopytywałam się więc: „A co będzie ze mną"? Na przeszło rok popadłam w straszną depresję. Aż dziwne, że w tym czasie mogłam pracować. Już nie było tak, że normalna rzeczywistość przerywana była wizjami - teraz non stop coś się działo. Co miesiąc pisałam na ten temat listy do o. Aleksandra (dlatego z tego najgorszego okresu mam dość dokładny pamiętnik, który jednak - jak dzisiaj stwierdzam - nie nadaje się do czytania, bo nie jest zrozumiały nawet dla mnie). W pamiętniku miałam opisywać zjawiska paranormalne i je numerować. Gdy teraz patrzę na te zapiski, liczą one sobie czterysta pozycji. Sta nowi to materiał na jakieś sto horrorów, bo szanujący się horror nie jest przeładowany i - poza nastrojem - ma może ze cztery momenty z duchami, natomiast moja rzeczywistość była znacz nie gorsza niż w wyobraźni twórców horrorów. Uważam, że to dar od Pana Boga - móc spojrzeć na siebie po tych kilku latach i uświadomić sobie, jaką drogę się przebyło i z jakiej głębokości Pan mnie wyciągnął.

Siedziałam na dnie i w tym momencie to już naprawdę nie było znikąd pomocy. Gdziekolwiek bym zapytała, wszędzie mnie zachęcano do jasnowidzenia, a ja się samo dzielnie uparłam, że to coś złego. Na pomysł uczynienia kolejnego kroku wpadłam sama. Powiedziałam przed Najświętszym Sakramentem jasno i wyraźnie: „Wyrzekam się". Zrobiło się jeszcze gorzej. Nie wiem, jak można stopniować opisy duchowych ciężarów - źle, bardzo źle, fatalnie, tragicznie? Cierpienie, wielkie cierpienie, cierpienie nie do udźwignięcia? To są wszystko puste słowa. Czytelnika chyba zresztą zanadto nie obchodzi moje cierpienie a rozwlekanie tych opisów mogłoby zająć zbyt wiele miejsca. Dodam jedynie refleksję, że na tamtym etapie, jak sądzę, obiektywnie nadawałam się już tylko do zapakowania do szpitala psychiatrycznego. A że to się ostatecznie nie stało, jest skutkiem mojej izolacji w tamtym czasie. Po prostu wszyscy - rodzina, przyjaciele, nikt nie wiedział, jak bardzo jest ze mną niedobrze. Ktoś, kto się mało rusza, może raz w tygodniu wychodzi po zakupy i wynosi śmiecie, kiedy te już gniją - ktoś taki ma depresję i wymaga pomocy. Tylko jakiej? Muszę powiedzieć, że nigdy nie szukałam pomocy u psychologów lub psychiatrów. W dzieciństwie nie robiłam tego, ponieważ umacniano mnie w przekonaniu, że wszystko jest w porządku, „w normie - jak na młode medium". W USA z kolei twierdzono, że za takie wizje mogę otrzymać dyplom cenionej szkoły ezoterycznej bez konieczności uczęszczania na zajęcia i natychmiast być kreowana na eksperta, za którym stoi ponad sto lat profesjonalnego doświadczenia. Później również nie szukałam pomocy, ponieważ wiedziałam, co się dzieje - duchy, których obecność niegdyś akceptowałam, zmieniły swoje zachowanie. Obecnie, kiedy słyszę poglądy typu: „psychiatra powinien badać każdego, kto szuka pomocy egzorcysty", to nadal, w pewnych aspektach, trudno mi się zgodzić na takie podejście. Nie rozumiem, dlaczego społeczeństwo akceptuje istnienie szkół ezoterycznych, w których uczy się, jak uzyskać różne wizje, w których można zdobyć zawód pt. „wróżka" i współpracować z duchami - oby tylko się płaciło podatki. I tych osób nikt nie wysyła do psychiatrów! Przeciwnie, w oczach wielu ludzi uchodzą one za rodzaj psychologów i cieszą się ogólną sympatią... Natomiast gdy jakaś osoba - choćby taka jak ja - wejdzie na drogę nawrócenia i wywoła tym samym konflikt z demonami, mówią jej: „oszalałaś"...

TRZECIA INICJACJA - OKULTYZM INŻYNIERÓW W PRL

Polska Rzeczpospolita Ludowa wśród wszystkich swoich wad miała tę jedną zaletę, jeżeli chodzi o stosunek do okultyzmu, że bezwzględnie go tępiła. Usiłowano wprowadzić uszeregowanie rzeczywistości na akceptowaną, naukowo udowadnialną oficjalną wiedzę promowaną przez państwo, oraz na resztę, i żyli na „ciemnotę", „zabobon", „wstecznictwo". Nie było tego wszystkiego, do czego obecnie, w roku 2012, jesteśmy przyzwyczajeni, czyli wielu środowisk okultystycznych oraz literatury promującej wszelką magię w wersji dla każdego. Niestety, ze złożonych przyczyn, które z pewnością będą kiedyś badane przez historyków idei, nie było również literatury chrześcijańskiej z dziedziny demonologii czy zwalczającej magię. Tak, jakby obydwie strony odwiecznego konfliktu - chrześcijaństwo i pogaństwo - uznały, że temat nie istnieje, przynajmniej w obiegu wiadomości docierającym do tzw. zwykłego człowieka. Do tej pory zajmowałam się rodziną mojej matki. Teraz należy zająć się atmosferą panującą w środowisku mojego ojca, który również urodził się przed wojną w Warszawie, ale w rodzinie o nieporównanie niższym statusie. Pochodził z katolickiej rodziny i był synem wywodzącego się z mazowieckiej wsi dozorcy kamienicy. Dziadek marzył o tym, aby jego dzieci były wykształcone i dlatego zaoferował się dyrektorowi „pańskiej" szkoły, że będzie pracował dodatkowo wieczorami, ażeby tylko synowie mogli do niej uczęszczać. Taka postawa wzruszyła jej nauczycieli i ojca wraz z jego starszym bratem przyjęto na miejsca dla ubogich dzieci, które ze względów społecznych utrzymywała ta podobno bardzo droga szkoła. Tuż przed powstaniem warszawskim w jednej ze starszych klas, gdzie uczył się brat ojca, przeprowadzano zapisy do Armii Krajowej, natomiast do klasy ojca wtargnęli niespodziewanie ludzie z bronią i zagrozili uczniom, że pozabijają wszystkich, jeśli nie zapiszą się oni do Armii Ludowej. Ojciec musiał zatem poddać się tej groźbie i przystąpić do „ludowców", co mu zresztą do końca życia wypominał jego brat.

W samym powstaniu brał udział tylko starszy brat, gdyż ojciec akurat zachorował, dlatego też pozostał w domu z matką. Po upadku powstania on i matka zostali wywiezieni przez hitlerowców na przymusowe roboty do Niemiec, gdzie ojciec odgruzowywał zbombardowaną przez aliantów fabrykę. Po wyzwoleniu doszło jednak do ich rozdzielenia - matka wraz z grupą kobiet wróciła wcześniej do Polski, natomiast on sam przebywał w obozie dla młodych mężczyzn, którzy mieli ewentualnie stać się żołnierzami alianckimi, gdyby zaistniała jeszcze laka wojenna potrzeba. Udało mu się wówczas jakoś odnaleźć brata i razem skierowali się do Szkocji, gdzie dano im możliwość dokończenia nauki. Uzyskał w języku angielskim coś na kształt matury i uznała mu to również polska uczelnia. Piszę o tych wszystkich szczegółach dlatego, iż wydaje mi się ważne, że na decydujących etapach kształtowania swojej wiary był on oddzielony od prostych polskich rodziców. Opiekowała się nimi któraś z angielskich instytucji charytatywnych, zapewniając im kształcenie. Brat ojca, który odegra pewną rolę w dalszej części mojego opowiadania, nie wrócił już do Polski. Jako nieco starszy, zaangażowany dodatkowo w powstanie warszawskie, ze względów politycznych dostał możliwość stałej emigracji do USA, ojciec, jako młodszy i nie będący formalnie członkiem AK, a nawet funkcjonujący na liście werbunkowej AL, mógł bezpiecznie powrócić do kraju i zająć się rodzicami. Posiadał już przy tym jednak pewien bagaż doświadczeń, a więc między innymi wspomnienie życia na Zachodzie a także solidną i doskonaloną później podstawę kilku języków, co nie było powszechne w PRL-u. Był niewątpliwie bardzo zdolnym człowiekiem, samodzielnie myślącym. Cechowała go również duża - zbyt duża, jak się później okaże - odwaga do podejmowania nowych wyzwań. W Polsce zdobył zawód inżyniera chemii i pracował w laboratoriach naukowych. Jednakże w trakcie jednej ze swoich czynności, gdy badał składowisko odpadów fabryki leków, do którego wszedł w nieszczelnym kombinezonie, bardzo się zatruł, tak że niemal umierał. Jego organizm został zainfekowany jakąś bakterią - odpadem z produkcji antybiotyków, i trudno było go wyleczyć, bo sprawa była bardzo nietypowa. W szpitalu w akcie desperacji dano mu jakiś niesprawdzony antybiotyk, z ryzykiem, że albo w ciągu kilku godzin nastąpi zgon, albo zostanie uratowany. Pomogło mu to na tyle, że w końcu mógł wyjść ze szpitala. Trzaskając jego drzwiami przysiągł jednak, że już nigdy żadnej oficjalnej medycyny nie tknie. To trzaśnięcie drzwiami jest fundamentalnym faktem dla dalszych wydarzeń. Najprawdopodobniej owo traumatyczne doświadczenie spowodowało, że z entuzjasty nowoczesnej medycyny przeszedł na pozycje przeciwne - nabrał wobec niej podejrzliwości i odtąd z całej - i przy tym dość sporej - własnej siły ją zwalczał. Pozostawił niedokończone prace nad patentami z dziedziny ulepszania państwowej fabryki leków i rzucił się w poszukiwanie wynalazków medycyny niekonwencjonalnej. Przestał być wiernym pracownikiem jednego instytutu i odtąd pracował na pół-, ćwierć etatu w różnych miejscach, biorąc ciągle jakieś zwolnienia lekarskie. Zakażenie spowodowane osłabieniem organizmu odnowiło również stary problem z krążeniem, który ojciec sam próbował wyleczyć biorąc... kąpiele w kwiatach kasztana. Realizując ten dziwaczny pomysł najpierw wdrapał się na któryś z parkowych kasztanowców i nie zważając na drwiny spacerowiczów zrywał kwiaty, robiąc z nich następnie jakąś ciemną, cuchnącą i podobną do kleju paćkę, w której się na gorąco moczył. Jak wiemy z kasztanów wyrabia się butapren. Takim klejopodobnym „czymś" zapaćkał w ten sposób całą łazienkę, a ręczniki, którymi się wycierał, ku zdziwieniu pracownic pralni po prostu się rozkruszyły na drobne kawałeczki. Rodzina załamywała ręce sądząc, że najprawdopodobniej oszalał i z pewnością zrobi sobie przez to krzywdę. Od tamtej pory nie istniał jednak żaden argument, który mógłby go przekonać do rezygnacji z jakiegokolwiek własnego pomysłu. Zdecydowanie postawił na swój rozwój. Zdania obserwatorów tego procesu były podzielone: jedni uważali, że ojciec wie, co robi - w końcu jest inżynierem i zna się na lekach, inni zauważali zaś, że w rzeczywistości zna się jedynie na kilku ciągach produkcyjnych fabryki pigułek, a to, co obecnie wyprawia, nie ma z tym nic wspólnego. Ojciec jednak postawił na swoim i wbrew zdumieniu wielu się wyleczył. Do końca życia było to jego motywacją i argumentem za pozostawieniem go w spokoju wówczas, kiedy widzi jakąś zakrytą przed nieuświadomionymi mądrość swoich dziwnych działań. Ojciec z zapałem wyszukiwał podobnych do siebie ludzi, dotychczas funkcjonujących jako samotni zapaleńcy, zaprzyjaźniał się z nimi i urządzał w naszym domu różne tematyczne spotkania. Szaleństwo to rozpoczął pod koniec lat sześćdziesiątych. Czym było środowisko, które u nas w domu w końcu się zawiązało? Znam nazwę związku, który utworzyli a także nazwiska, ale postanowiłam ochronić prywatność tych osób i nie podawać szczegółów pozwalających na ich identyfikację. Zamiast nazwisk podam zatem opisy. W centrum tego związku, jako autorytet, funkcjonowała kobieta, która pozowała na znawczynię hinduizmu - pamiętam, że gdy wchodziła do naszego mieszkania, to witała się głębokim ukłonem, z dłońmi złączonymi jak gdyby do modlitwy. Propagowała wegetarianizm, wiedzę o reinkarnacji, była też malarką (dostałam od niej jako dziecko kilka portretów jakichś obdarzonych mocą Hindusów). Drugą osobą wyraźnie wyróżnianą w tymże środowisku była pani znacznie starsza od reszty, arystokratka z przedwojennym wykształceniem inżyniera rolnictwa, która w młodości, jako kilkunastoletnia panienka, zainteresowała się różdżkarzem chodzącym po terenie jej majątku i czegoś szukającym. W odpowiedzi na pytanie, co człowiek ten robi, on włożył różdżkę w jej ręce a ta automatycznie się poruszyła jak w rękach szkolonego w tym zakresie fachowca. Zadowolony powiedział: „O, widzę, że panienka ma wielkie uzdolnienia" i w ten sposób zainteresowała się ona tym tematem. Osoba ta odegrała naprawdę dużą rolę w historii różdżkarstwa w Polsce. Znaliśmy ją bardzo dobrze - nazwę ją jednak tak, jak nazywały ją jej wnuki, z którymi spędziłam dzieciństwo - Babciusia.

Poza hinduistką i Babciusią, może jeszcze z paroma wyjątkami, w większości byli to inżynierowie podobni do mego ojca, czyli przeżywający porównywalne, tak jak rodzina mojej matki sto lat wcześniej, wykorzenienie z własnej tradycji religijnej i kulturowej, a także „otwarcie się na coś nowego". Jaki był zatem stan ducha i umysłu takiego inżyniera w PRL? Jeden z moich znajomych mówił niedawno, że zaczepił go na ulicy robotnik z fabryki, w której kiedyś pracował i wspomniał: „Wie pan, jak myśmy pana nazywali? Inżynier kościelny. Bo tylko pan jeden chodził z nami do kościoła". Inżynierowi nie wypadało praktykować religii, i to niekoniecznie z powodów ideologicznych zaszczepianych przez komunizm - nie wypadało, gdyż miał być on szerzycielem potęgi nauki i świetlanej wizji przyszłości, w której wszystko zostanie rozumowo zbadane i wyjaśnione. Inżynier z PRL, będący de facto nieco bardziej wykwalifikowanym robotnikiem, dystansował się od religii, w której był wychowany, aby nie uchodzić w oczach swoich kolegów za „ciemnego". (Przepraszam za to uogólnienie, zapewne krzywdzące pewną liczbę pobożnych i mądrych inżynierów, ale z reguły w ich myśleniu do dziś nie ma miejsca na takie pojęcia, jak „zły duch" czy „zagrożenie duchowe". Mam jednak nadzieję, że gdzieś głęboko w nich pozostaje zapamiętane ze spędzonego w wierzącej rodzinie dzieciństwa pojęcie „Bóg", choć z trudem przebijające się przez wyuczone później „naukowe wyjaśnienia wydarzeń biblijnych" i różnorodnych „aspektów psychologicznych" wiary jako czegoś, co okłamywało niegdyś prosty lud.) Inżynier w swojej bezlitosnej racjonalności i poszukiwaniu „naukowych wyjaśnień" interesował się wszelkiego rodzaju „medycyną ludową" („czemu nie, skoro mogą być w niej zawarte «mądrości ludowe», które naukowo zbadane i oddzielone od «zabobonu» mogą się przydać ludzkości?"). PRL niszcząc „zabobon" nie dawał pola do rozwoju literaturze dotyczącej różnych tajemniczych spraw, wziętych z ludowości polskiej lub obcej, skarbnicy interesującej wynalazców wiedzy. Hamował też to, co dziś nazywamy „myślą ekologiczną" (której trudno momentami nie przyznać słuszności, zwłaszcza gdy jest się inżynierem, który wie co nieco o zapleczu produkcji i działaniu odpadów z fabryk). Aby to wszystko poznać, należało zatem postarać się sięgać do tego, co było przez oficjalne środki przekazu pomijane, jakoś to sobie zorganizować, nawiązać też kontakt z wolnym umysłowo Zachodem. Ojciec gromadził więc w naszym domu wszystko, co „ciekawe" i co „czeka na wyjaśnienie", co może służyć jako materiał do dyskusji o „niezbadanych możliwościach ludzkiego ciała i rozumu", wiedzę, „którą trzeba pooddzielać" od ciemnoty w poszukiwaniu „okruchów mądrości". Urządził wraz z kolebami zadziwiająco sprawny drugi obieg przekazywanej z rąk do rąk literatury. W owym czasie nie było jeszcze ksero, ale w instytutach naukowych zaprzyjaźnieni z nim pasjonaci mieli jakieś powielacze, na których kopiowali maszynopisy własnych tłumaczeń. Obowiązki związane z organizacją środowiskowej biblioteki również podzielili między siebie. Pewne osoby przywoziły zza granicy oryginały, miała też miejsce współpraca ze sprawdzającym poprawność cytatów odsiadującym długi wyrok więźniem, który nauczył się sanskrytu - martwego języka, w którym zapisano większość religijnej i filozoficznej literatury indyjskiej (język ten, jak twierdzono, człowiek ten poznawał spontanicznie - ktoś nauczył go podstaw, a więcej „przychodziło do niego samo"...). Ojciec pomagał w procesie powielania maszynopisów, zawsze też zostawiał sobie jedną kopię i w ten sposób gromadził u nas nęcący następnych ciekawych dyskutantów zbiorek literatury. Co ich interesowało? Gdy już po śmierci ojca, przy tym z pewną świadomością, czym jest New Age, znalazłam w trudno dostępnym miejscu kilkaset ich druków, to naprawdę się przestraszyłam.

Połowę tego materiału stanowiły tłumaczenia wydawanych wówczas w Ameryce i pochodzących z Indii pism guru na temat medytacji i wegetarianizmu, jogi i różdżkarstwa, resztę zaś wszelki chłam ideologiczny, jaki wytworzyła przez tysiąclecia Europa: tłumaczenia starożytnych egipskich ksiąg magicznych, VI i VII Księga Mojżesza, przedwojenne wielojęzyczne wydawnictwa na temat homeopatii i innych zapomnianych dziś rodzajów starej i dziwacznej medycyny niekonwencjonalnej. A także protokoły dziewiętnastowiecznych seansów spirytystycznych, zdjęcia duchów itd. Aż niewiarygodne, że wszystko to działo się u nas w domu już w latach siedemdziesiątych! Koledzy mego ojca nie budzili sympatii ani fascynacji w rodzinie mojej mamy. Jeżeli już, to raczej tylko drwinę. Skoro jednak ojcu z jakichś powodów zależało na ich obecności, to ich przyjmowano. Jako goście w domu byli wszakże kłopotliwi, nie bardzo też było wiadomo, jak dla nich gotować - z reguły nie jedli mięsa, a niektórzy i nabiału, mieli też inne uprzedzenia dietetyczne, każdy do czego innego. Zostały po nich różne zabawne anegdoty, jak choćby na przykład ta, gdy pewnego razu z kuchni do pokoju wchodzi mama z obiadem i nie może przejść, bo gość-jogin stoi na głowie. Zachodził tutaj bardzo duży kontrast środowiskowy pomiędzy rodzinami mamy i taty a także różnice w świadomości tła spraw, których doświadczali. W to, co jednym od dawna było znane, także i z bolesnymi skutkami, drudzy dopiero nieprofesjonalnie wchodzili. Przytoczę tu pewien przykład: pewnego razu zainicjowana przed wojną babcia, o której już wspominałam, wpadła do nas na chwilę nie wiedząc nic o tym, że właśnie odbywa się jedno ze spotkań. Przedstawiono jej gości: „pan inżynier taki, pani inżynier śmaka". Przywitała się, zaparzyła sobie herbatę i bez pytania o zgodę zapaliła papierosa - była w końcu w domu swojej córki i wolno jej było zachować się jak chce. Na to zareagowali wszakże goście: „Pani pali papierosy?! Jak pani może, w ten sposób przepala sobie pani ciało astralne!", „Nie ma pani świadomości, czym jest ciało astralne?! Widzą je osoby z Indii będące na wysokim poziomie" i tym podobne. Pokazywali jej następnie jakieś nieczytelne schematy z zagranicznych książek, zrobili też pokaz panoramy ich pozostałych zainteresowań. Ta dość chamska i pouczająca w swej formie napaść zirytowała jednak babcię, która oświadczyła, że rysunki mają do kitu, bo ona i jej ojciec jako przedwojenne media to widzą i wygląda to inaczej, po czym wyszła do korytarza, żeby się ubrać. Udał się za nią ojciec, aby załagodzić jej irytację. Zapytała go: „A gdzie są miotły i pióropusze?" Ojciec jednak nie zrozumiał aluzji. Co mama ma na myśli? Bo te panie to są czarownice, a ci panowie to są szamani; czarownice powinny zostawić w korytarzu miotły, a panowie pióropusze. Ależ co mama! To są inżynierowie z doświadczeniem, którzy dążą do naukowego wyjaśnienia tych spraw i wykorzystania ich dla dobra ludzkości! Mylisz się - krótko odpowiedziała i wyszła.



"


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez uel dnia Pon 12:38, 08 Mar 2021, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum KATOLICKIE FORUM - Wirtualny klasztor PÓJDŹ ZA MNĄ ! Strona Główna -> Cuda nawrócenia, świadectwa wiary, objawienia, orędzia Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin